Pobudka 3:30. Wyruszamy tą samą drogą co wczoraj. Początkowo asfaltowa droga przemienia się w drogę bitą, gdy dziury przejmują kontrolę nad zdezelowaną nawierzchnią. Nie mamy latarek, ale używamy tych w telefonach i dajemy radę. Kilku motocyklistów oferuje nam podwiezienie, ale grzecznie odmawiamy i zapewniamy ich, że lubimy chodzić. Po godzinie docieramy do miejsca, gdzie są zaparkowane pierwsze jeepy i motory. Trwa oczekiwanie na wschód słońca, sprzedają Nasi Goreng i herbatkę, gra głośna muzyka. Nie tego oczekiwaliśmy, choć miło wiedzieć, że nie jesteśmy sami w ciemnościach. Ruszamy wyżej, a droga zmienia się w schody. Po chwili trafiamy na kolejny punkt widokowy, także pełen ludzi. Uprzejmy miejscowy wskazuje nam wąską ścieżkę przez zarośla wiodącą w górę. Miejscami jest ona zarośnięta i stroma. Mijamy kilka dobrych miejsc, po prostu wydeptanych placyków ze wspaniałym widokiem. W końcu wybieramy idealny dla siebie i rozstawiamy statyw i rozpoczynamy kręcenie filmików poklatkowych.
Chociaż nie doszliśmy na sam szczyt, to zdecydowaliśmy się zostać w tym punkcie, ponieważ mieliśmy go na wyłączność. O 5 rano za naszymi plecami zaczęło świtać, a ciepłe kolory powoli zalewały znajdującą się przed nami kalderę i wulkany. Cóż za niesamowite przeżycie, to chyba najwspanialszy wschód słońca, jaki było nam dane podziwiać. Noc i poranek były dość zimne, cieszyliśmy się z naszych puchowych kurtek i czapek. Po nacieszeniu się widokiem i setkach zdjęć ruszamy dalej w górę. Docieramy na tzw King Kong Hill lookout (nazwa jak dla mnie z czapy). Większość jeepów już odjechała i widzimy w oddali jak się tłoczą dziesiątkami u podnóża Bromo. Wspominamy, jak dzień wcześniej po południu mieliśmy go praktycznie na wyłączność. Robimy kolejne zdjęcia i około 7:30 zaczynamy schodzić.
O 8:15 jesteśmy już na dole, zejście było znacznie szybsze. Trafiamy na nasz prywatny punkt widokowy pośród pól i cieszymy się widokami w pełnym słońcu. Dopisuje widoczność, nie jest tak mgliście jak w dzień poprzedni. Na 10:00 zarezerwowaliśmy transport powrotny do Probolinggo i tam przesiadkę w autokar do Surabaji. To było uspokajające uczucie wiedzieć, że wszystko już mamy zaklepane i nie będziemy musieli się szamotać z naciągaczami. Za transport z Cemoro Lawang do Surabaji zapłaciliśmy 75000 IDR od osoby. Jemy pyszne śniadanko w pobliskim Warungu i gdy docieramy do hostelu o 9:20 okazuje się, że kierowca już na nas czeka. To niespodziawany obrót wydarzeń 🙂 Szybko zabieramy nasze bagaże i ruszamy po kolejnych 13 pasażerów.
O 12 jesteśmy w Probolinggo i po krótkim zamieszaniu zostajemy skierowani do autokaru, który zatrzymał się dla nas na poboczu ulicy. Autokar jet czysty i klimatyzowany i po 2 godzinnej drzemce budzimy się w mieście Surabaya. To nasz ostatni przystanek w Indonezji. Z miejscowego lotniska rozpoczynamy naszą podróż do Polski. Po roku pełnym przygód cieszymy się na powrót do domu, ale kolejne podróżnicze plany już się czają z tyłu głowy 🙂
4 komentarze