Jedyną słuszną koncepcją na drogę w stronę LA jest jazda drogą nr 1 wzdłuż wybrzeża. Wedle uznania trasa może zająć nawet tydzień. Jest po prostu pełna miejsc wartych odwiedzenia. My musieliśmy się zamknąć w dwóch dniach.
Santa Cruz jest niewątpliwie znaną miejscowością w świecie surferów. Można tam odwiedzić muzeum surfingu, ale naprawdę najlepszym miejscem jest słynne molo i promenada wzdłuż plaży. Niesamowicie kolorowo i wesoło niczym na najlepszych dożynkach. Mamy okazję podziwiać okoliczną faunę w postaci licznych pelikanów i kolonii fok.
W Monteray można odwiedzić oceanarium znane z filmu “Seven Pounds”.Podążając dalej na południe przemierzamy Big Sur – niezwykle malownicze klify. Góry Santa Lucia wyrastają wprost z oceanu, a droga wije się nad przepaściami zapewniając fantastyczne widoki zwłaszcza w pobliżu mostów.
W Santa Barbara nie brakuje cudownych plaż. Polecam dobrze się wyczilować na piaseczku przed dalszą podróżą samochodową. Szeroka plaża jest oddzielona od drogi szeregiem palm. Kalifornia jak z obrazka.
Malibu- to brzmi znakomicie. Jednak nie ma tam zbyt wiele do zobaczenia. Jest to po prostu podmiejska dzielnica bogaczy z LA. Nie odmówiliśmy sobie jednak przyjemności uczczenia naszego pobytu w Malibu butelką Malibu 🙂 Ostatni przystanek przed Los Angeles to Santa Monica. Zaczyna się tam znana ze słonecznego patrolu plaża Venice Beach. Jest cudowna. Niesamowicie szeroka i po prostu wielka. Pełno jeżdżących na rolkach, spacerujących itp. Klimacik jak z typowego filmu z Wytwórni Snów. Na molo w Santa Monica kończy się historyczna droga Route 66, która połączyła Chicago z zachodnim wybrzeżem. Nie brak występów ulicznych artystów. W zasadzie w każdej jednej miejscowości na kalifornijskim wybrzeżu czy to całkiem malutkiej, czy znanej choćby z nazwy można znaleźć coś ciekawego. Tylko od zwiedzającego zależy ile dni zechce spędzić na chłonięciu wyjątkowego, surfingowo-wakacyjnego klimatu.