0
Nie mogłem się doczekać aż dotrzemy do LA, do Fabryki Snów, do Miasta Aniołów, do Hollywood. Miałem w głowie pewną wizje miasta wyniesioną z kina, z teledysków, nie wiadomo skąd jeszcze. Rzeczywisty obraz okazał się odmienny od moich wyobrażeń.
Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od przechadzki po Walk of Fame. Na pierwszy rzut oka można odróżnić turystów analizujących chodnik i jarających się gdy natrafią na swojego idola od autochtonów którzy w ogóle nie zwracają uwagi na takie sprawy. Jeśli masz pecha na gwieździe dedykowanej Twojemu idolowi koczuje akurat bezdomny. Tych jest w Mieście Upadłych Aniołów mnóstwo. Ludzie z całych stanów przyjeżdżali tu, przyjeżdżają i będą przyjeżdżać by spełnić swoje sny. Nie wszystkim się udało.
Podejrzenie domów tych którym się powiodło reklamują i zapewniają liczni wycieczkowi agenci. Warto się trochę potargować. Za 13$ udaliśmy się na wycieczkę otwartym busem po Beverly Hills gdzie przewodnik pokazywał jak mieszkają gwiazdy i bogacze np. Jim Carrey cz Hugh Hefner. Osobiście czułem się na tym objeździe nieco niezręcznie, a pod koniec wręcz wkradało się zażenowanie. Zdecydowanym plusem był punkt widokowy ze znaną z wielu filmów panoramą miasta z odległym Down Town. Odkąd odwiedziłem to miejsce nieustannie dostrzegam ten kadr w filmach i serialach.
Pod sam znak Hollywood dojechać nie sposób. Trzeba zadowolić się podziwianiem go z dystansu. Zdecydowanie wygrywa Venice Beach, o której już wspominałem w poście o Santa Monica. W mieście nie brakuje rozrywki jeśli masz chęć wydać kilkadziesiąt dolców na wstęp do Studia Universal czy do Disney Landu. Jako takiego zwiedzania nie ma za wiele. Ot dziesiątki kilometrów pięcio pasmowych autostrad, luksusowe butiki, tysiące samochodów i niekończące się korki. Zdecydowanie bardziej odpowiadał mi klimat niedużych miasteczek rozsianych o kalifornijskim wybrzeżu. A samo Los Angeles taki o, przystanek do zaliczenia.