Pierwszy dzień rozpoczęliśmy wczesną pobódka o 5 rano. Z hostelu odebrał nas przewodnik i po chwili jechaliśmy już busem do Mollepata. Po 2 godzinach dotarliśmy do wyżej wymienionej miejscowości na pierwsze śniadanie, które nie było wliczone w naszą wycieczke. Rzutem na taśme wszyscy dostali bułki z marmoladą i herbatke z koki za 7 soli.
Przyszedł czas na ważenie bagażu, który przez góry poniosą dla nas konie. Każdy mógł oddać 5 kg, w co wliczał się śpiwór, niezależnie czy miało się swój, czy wypożyczony z agencji. Zapoznaliśmy się z przewodnikiem i resztą grupy, a przez kolejny 50 minutowy odcinek autobusem mieliśmy pomyśleć nad nazwą dla naszej ekipy. Szlak rozpoczęliśmy na wysokości 3500m n.p.p.m. i niektórzy, jak się okazało, przylecieli do Cusco dzień wcześniej i od razu mieli duże problemy żołądkowe już po wyjściu z autobusu. Choroba wysokościowa bez uprzedniej aklimatyzacji, nie zna litości!
Nasza drużyna została oficjalnie ochrzczona nazwą “Crazy Alpacas”. Stanowiliśmy grupę 15 osób z przeróżnych części świata. Wszyscy w przedziale 23-30 lat. Rozpoczynamy trek! Pierwszy odcinek prowadził przez 30 minut stromo pod górkę, a następnie 2,5h po płaskim terenie, prosto na lunch. Byliśmy mile zaskoczeni, bo to było już miejsce dzisiejszego noclegu. Zjedliśmy z przyjemnością zupę i drugie danie (dużo ryżu i ziemniaków), a następnie zakwaterowaliśmy się w namiotach.
Po południu całą grupą, która niezwykle szybko zaczęła się integrować, wyruszyliśmy nad Lagunę Humantay. Strome 45 minutowe podejście miało być rozgrzewką przed najbardziej wymagającym drugim dniem. Wysiłek został wynagrodzony fantastycznymi widokami na ośnieżone szczyty odbijające się w tafli jeziora, na wysokości 4200m n.p.m. Cudownie! Po nacieszeniu się widokami wróciliśmy do bazy na “Happy Hour”, czyli popcorn i ziołową herbatkę. Przy obiedzie wszyscy wymieniali się podróżniczymi opowieściami i doświadczeniami. Trafiliśmy na super ekipę!
O 20:00 byliśmy już wszyscy gotowi do snu. Wieczorem szalała potężna burza. Dobrze, że namioty były rozbite pod blaszaną wiatą, bo inaczej spłynęlibyśmy z powrotem do Cusco
O 5 rano obudził nas pan kucharz z termosem pełnym cieplutkiej herbaty z koki. Musieliśmy się szybko spakować i o 5:30 spotkaliśmy się z resztą Szalonych Alpak na śniadaniu.
Po 30 minutach wyruszyliśmy. Dzień drugi to nie lada wyzwanie. Pierwsza godzinę maszerowaliśmy dnem doliny, a szczyt Salkantay chował się za chmurami. Na szczęście, w pewnym momencie rozjaśniło się i mogliśmy podziwiać wspaniałe widoki. Kolejne 3 godziny minęły nam na mozolnej wspinaczce pod górę. Na końcu i na początku grupy szedł przewodnik, a w trakcie przystanków oboje częstowali nas liśćmi koki. Trzymaliśmy je schomikowane w policzku. Grupa ładnie się zachowywała czekając na najsłabszych w trakcie przerw.
Kto się nie zaklimatyzował mógł się ratować przejażdżką konną za 100 soli. My nie mieliśmy żadnych problemów z wysokością i dotarliśmy o własnych siłach na 4600m n.p.m., pokonując 900 metrów przewyższenia. Otaczające przełęcz góry były niesamowite.
Przewodnik pokazał nam stary zwyczaj ludzi Quechua polegający na złożeniu 3 liści koki w podzięce dla gór i Pachamamy.
Pogoda dopisywała i mogliśmy przejść po skałach na dodatkową atrakcję – błękitną Lagunę Salkantay.
Czekała nas jeszcze długa wędrówka w dół, ponieważ nasz następny obóz znajdował się na wysokości 2900m n.p.m. W końcu po 7 długich godzinach od śniadania, dotarliśmy na lunch. Różne agencje informują o innych rzeczach, często zwyczajnie pomijając niektóre niewygody, lub opłaty, żeby tylko przekonać do zakupu wycieczki. My na przykład nie byliśmy poinformowani, że będziemy potrzebować dodatkowych przekąsek. Zapewniano nas “all food included”. Po lunchu trudno było znowu nabrać tempa marszu, a do noclegu zostało nam 3 godziny drogi. Krajobraz powoli zmieniał się z wysokogórskiego w tropikalny las pełen wilgoci i komarów. Na miejscu czekał na nas zimny prysznic i obiad, a w nocy znowu trzaskały pioruny.
Tego dnia wszyscy byli podekscytowani wizją popołudniowego relaksu w gorących źródłach. Najpierw mieliśmy jednak do pokonania 6 godzinna trasę wzdłuż rzeki, dnem tropikalnej doliny. Wyjątkowo ciężko trasę przeżywał Michał, który borykał się z problemami żołądkowymi. Było zdecydowanie cieplej niż w poprzednie dni.
Po drodze dowiedzieliśmy się, których roślin inkowie używali do malowania twarzy (i sami ozdobiliśmy swoje oblicza), a których w rytuałach podobnych do ayauaski. Kupiliśmy także na przydrożnym straganie pyszne granadillo w świetnej cenie 3 sztuki za 1 sol. Pod koniec drogi przekraczaliśmy rzekę w wagoniku zawieszonym nad rwącą wodą. Ot, dodatkowa atrakcja.
W miejscu lunchu mogliśmy skosztować prawdziwej peruwiańskiej kawy, o którą tutaj zaskakująco trudno. Miejscowi piją jedynie rozpuszczalną kawę typu nescafe, o ile w ogóle.
Po południu, za dodatkową opłatą 15 soli za transport i 10 soli za wstęp, udaliśmy się wszyscy do gorących źródeł. Był to wspaniały relaks dla obolałych mięśni, a baseny kryły się w cieniu zielonych, andyjskich szczytów. To nie koniec atrakcji, bo wieczorem czekała na nas fiesta, na której raczyliśmy się wysokoprocentowym alkoholem znanym jako Inca Tequila za jedyne 1 sol od kielonka. Problemy żołądkowe zostały zaleczone!
Trasa tego dnia była stosunkowo najnudniejsza. Dodatkowo okazało się, że transport bagażu nie był na ten dzień przewidziany. Na szczęście znalazły się przemęczone, niezaklimatyzowane osoby chcące wziąć bus i nie maszerować, a były na tyle miłe, że zabrały bagaże idących na piechotę. Ta akcja była kolejnym, po obowiązkowym napiwku dla kucharzy i pana od koni (22 sole/osoba) nieprzyjemnym incydentem. Takie wypadki burzyły ogólny, bardzo dobry obraz wycieczki. Skutecznie ratowała go jednak znakomita ekipa.
Do południa można było również wybrać się na zjazdy po linie, zamiast spaceru. Podobno najdłuższa tego typu atrakcja w Peru – ponad 4 km zjazd, 100 soli od osoby. Jako że każdy rezerwował z inną agencją i jedni mieli to wliczone, a drudzy nie – panował ogólny chaos i dezinformacja. Dla nas, idących pieszo trasa z Santa Teresa do Hydroelektryki była nużąca. Szliśmy poboczem niewyasfaltowanej drogi i dość często kurzyły na nas samochody. Część grupy (np my) wracała nazajutrz busem do Cusco, który odjeżdżał z Hydroelektryki. Mogliśmy więc zostawić duży bagaż w restauracji, w której mieliśmy lunch i zabrać tylko to co potrzebne na ostatnią noc w hostelu i zwiedzanie Machu Picchu.
Ostatni odcinek trasy prowadził wzdłuż torów do miasteczka u podnóża miasta Inków – Aguas Calientes. Trasa dłużyła się nam, a w dodatku wszyscy zostali dotkliwie pogryzieni przez owady, które za nic miały rozmaite repelenty. Pomimo wysokich temperatur najlepiej zostać w długich ubraniach. Na noc zostaliśmy przydzieleni do 4 osobowych pokojów i mogliśmy się nacieszyć takimi luksusami jak gorący prysznic, czy deska sedesowa. Z całą drużyną “Szalonych Alpak” spotkaliśmy się na smakowitej kolacji.
To dopiero były atrakcje! Oprócz pobudki o 3:30 i 1700 schodów do Machu Picchu, czekał nas jeszcze 10km spacer powrotny do Hydroelektryki, ale o tym w oddzielnym poście!
Przeglądając oferty najlepiej ocenionych na TripAdvisor agencji byliśmy zaskoczeni bardzo wysoką ceną 400 USD/osoba. W Cusco konkurencja jest jednak bardzo duża, więc udało nam się znaleźć znacznie bardziej przystępną ofertę. Za całość zapłaciliśmy 170 USD/os, a zdecydowaliśmy się skorzystać z usług firmy MachuPicchu Trail. W agencji skutecznie przekonują, że w cenę wliczone jest dosłownie wszystko.
Tak czy inaczej, wyprawa przez góry szlakiem Salkantay to wspaniała sprawa! Gorąco Was zachęcmy do podjęci wyzwania! W razie pytań, śmiało piszcie a postaramy się pomóc rozwiać wszelkie wątpliwości i odpowiedzieć na Wasze pytania.
17 komentarzy